Największe powołanie - powołanie do miłości
Pewnie część z was czytając nagłówek tego postu pomyślała "o znowu ktoś będzie się wymądrzał na temat powołania", "o znowu, kolejny artykuł w internecie o powołaniu do kapłaństwa, zakonu czy małżeństwa, przecież jest ich już za dużo", "czy nadaję się na księdza, męża, zakonnicę, żonę?", czy "kolejny nudny poradnik jak odkryć swoje powołanie". Powiem wam, tak, ja też czasem mam takie myśli jak widzę w tytule, nagłówku artykułu czy filmiku słowo "powołanie", ale tylko czasem. Nie hejtuję tu teraz tych wszystkich treści na temat powołania i ich autorów, bo z pewnością wiele z nich zawiera w sobie coś dobrego, wartościowego.
Nie
będę się wymądrzać tym co wiem na temat powołania do miłości.
Po prostu chcę się podzielić z wami tym jak postrzegam to
powołanie, co czuję, tym co jest w moim sercu. Nie
było mi łatwo się zebrać do napisania tego wszystkiego co teraz
przeczytacie, pisząc, wróciły pewne wspomnienia, coś co było,
a czego już nie ma, ale po prostu
poczułam taką potrzebę by podzielić się swoim świadectwem.
Bez
wątpienia, każdy jest powołany do miłości. Mąż i żona,
ksiądz, siostra zakonna, pani ze sklepu spożywczego, lekarz,
strażak itd. Okazywanie miłości
może przejawiać się w różny sposób, nawet w tych
najdrobniejszych gestach. Np. oddanie ubrań, których już nie noszę
osobom potrzebującym; kupienie jedzenia głodnemu bezdomnemu;
zrobienie zakupów sąsiadce; pomoc koledze, koleżance w zrobieniu
pracy domowej, gdy jej nie rozumie; wysłuchanie przyjaciela w
potrzebie; codzienna modlitwa za tych, których kochamy, ale też za
tych, który nas kiedyś w jakiś sposób urazili; troska męża o
żonę, gdy jest chora i na odwrót; zabranie dziewczyny na randkę;
czy powiedzenie bliskiej, tak po prostu "dobrze, że jesteś".
Przykładów można by tu wymieniać wiele.
Powołanie
do miłości trzeba odkrywać codziennie i starać się jak
najczęściej dzielić tą miłością, wywoływać uśmiech na
czyjejś twarzy.
Jak
ja odkryłam, jak odkrywam moje powołanie do miłości?
Po
pierwsze – we wspólnocie oazowej. Jestem w Ruchu Światło-Życie
kilka ładnych lat. To będzie już z 7-8 lat. Czuję, że jestem
potrzebna w Ruchu, zawsze znajdzie się jakieś zadanie do wykonania.
Szczególnie w tej wspólnocie nie raz doświadczyłam Bożej
miłości. Pan Bóg poprzez ludzi, których postawił dotychczas na
mojej drodze pokazuje, że ewangelizacja nie musi być straszna,
obawa przed głoszeniem Dobrej Nowiny w niczym nie pomaga. I mają
rację! Bo mówię przecież o samym Bogu, a trzeba się cieszyć z
Bożej miłości.
Gdy mam taki
czas, że potrzebuję duchowego wsparcia, po prostu potrzebuję się
wygadać, zawsze mam na kogo liczyć w oazie, osoby do których mam
szczególne zaufanie, zawsze mnie wysłuchają.
W
Ruchu, a szczególnie w diakonii, w której jestem odczuwam też
wzajemną troskę o siebie nawzajem, np. modlitwa w diakoni za siebie
nawzajem; trzymanie kciuków, gdy ktoś ma trudny egzamin; zwykłe
zapytanie się "co u Ciebie słychać? jak się czujesz?"
itp. Takie proste gesty, a ile dają radości.
Po
drugie – wśród przyjaciół. Zawsze znajdą czas (chociaż czasem
naprawdę go nie mają), żeby pogadać, spotkać się, pójść na
spacer po mieście (aby nabić trochę kroków, żeby wyrobić
dzienny limit), pójść do maka.
Po
trzecie - poprzez związek.
Byłam
kilka miesięcy w związku ze wspaniałym chłopakiem, którego
poznałam właśnie na rekolekcjach oazowych. To był wspaniały
i ubogacający czas. Na początku zupełnie nic nie wskazywało,
że nasze drogi miałyby się kiedyś zjeść. Na tych rekolekcjach
praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy, nawet nie wiedziałam za
bardzo skąd on pochodzi. Potem stało się tak, że zamieszkaliśmy
w jednej miejscowości. Nie dlatego, że jedno pojechało, za drugim,
czysty przypadek. Ale w tym wszystkim Pan Bóg miał plan. Zostaliśmy
parą. Mieszkając w jednej miejscowości mieliśmy siebie
praktycznie na co dzień. Mieliśmy dużo czasu
na poznawanie się siebie nawzajem. Cudownie czasem było po prostu
obejrzeć razem film (który wybierało się czasem przez godzinę),
pójść na spacer, na kolację, na randkę i również pomodlić
się razem. A po jakimś czasie z pewnych względów musieliśmy
wrócić do rodzinnych miejscowości (bo pochodzimy z dwóch innych
miast). Był to wtedy trudny dla nas czas, czas rozłąki na kilka
miesięcy. Widywaliśmy się wtedy rzadziej, oboje pracowaliśmy,
więc też ze względu na pracę możliwość spotkania się była
trochę utrudniona. Baliśmy się bardzo czy przetrwamy ten czas, czy
uczucie między nami przetrwa. Ale jakoś dawaliśmy radę, dzięki
modlitwie za siebie nawzajem. Doceniliśmy wtedy bardziej coś
czego wcześniej aż tak bardzo nie docenialiśmy - każdą chwilę
spędzaną ze sobą, wyczekiwaliśmy tych dni, w których mieliśmy
się spotkać. Jaka to była radość, gdy mogliśmy się zobaczyć,
radość, że znowu ujrzy się ukochaną osobę. Za jakiś czas
stwierdziliśmy, że dalej tak nie można, że związek na odległość
niczemu dobremu nie służy. Dlatego coś trzeba było wymyśleć.
Postanowiliśmy, że jak będzie się dało to znowu zamieszkamy w
jednym mieście. I tak też się stało! Zrezygnowałam z
dotychczasowej pracy, żeby móc być bliżej ukochanego. Jednak ta
radość długo nie potrwała. Po niecałym
miesiącu po przeprowadzce, rozstaliśmy się. Trudno
stało się jak się stało, nie będę się rozpisywać z jakiego
powodu doszło do rozstania. Na początku był smutek,
płacz, poczucie pustki, jakby nie miało się zupełnie nic, jakoś
planowało się wspólną przyszłość, a w jednej chwili to
upadło. Jednak jako osoba wierząca,
nie byłam w stanie za długo trzymać w sobie urazy, żalu.
A
czemu piszę w ogóle o historii związku? Bo czułam, że muszę
się nią podzielić, żeby dojść do sedna, czyli
czego on mnie nauczył, jak odkrywałam w
nim powołanie do miłości.
Czas tego związku
nauczył mnie, że trzeba akceptować nawzajem swoje wady, być dla
siebie cierpliwym, nawet jak druga osoba bardzo by mnie denerwowała
(może nie tyle, że denerwowaliśmy siebie nawzajem, ale bardziej po
sobie cisnęliśmy, ale to chyba było tak z miłości). Nauczyłam
się też, że trzeba doceniać czas z bliskimi osobami. Nauczyłam,
że trzeba troszczyć się o drugą osobę nie tylko w tych fajnych,
miłych chwilach, ale też, gdy ktoś jest chory, potrzebuje rozmowy.
Że trzeba wychodzić czasem poza własną strefę komfortu – dla
drugiej osoby, zrobić coś szalonego (np. mając dzień wolny od
pracy, jedziesz przez pół Polski, by zobaczyć się raptem przez
kilka godzin z ukochaną osobą).
A przede wszystkim, że
wszystko co robimy dla drugiej osoby, robić to z miłością,
miłością bezinteresowną.
Nie trzeba robić
nie wiadomo jak wielkich rzeczy dla innych. Przede wszystkim proste
czynności życia codziennego, ale wykonywane z miłością, w oczach
drugiej osoby mogą stać się wielkie. Dlatego starajmy się
poprzez te najprostsze czyny odkrywać swoje powołanie do miłości.
Komentarze
Prześlij komentarz